niedziela, 7 października 2012

Love me do

  5 października (wiem, znów się spóźniłem; tak wyszło) EMI wydało pierwszy brytyjski singiel Beatlesów, Love me do / P.S. I love you. Co można napisać o tych piosenkach? Niewiele, ale trochę ciekawostek się znajdzie. Muzycznie rewelacyjne oczywiście nie są, niemniej na liście przebojów płytka dotarła do 17 miejsca. Członkowie zespołu wspominają ją bardzo różnie (cytuję za książką Lennon D. Michalskiego):
  Love me do to rock-and-roll i nigdy nie było czymś wielkim. Mogło odnieść sukces po nagraniu piosenki i tyle. Trzeba pamiętać, że Ameryka była dużo później, a my byliśmy na razie prowincjonalnymi bohaterami. Love me do nie osiągnęła nawet czterdziestego miejsca na listach przebojów w Anglii, nie osiągnęła zresztą niczego.
  To był Lennon. Ale za to Ringo Starr...
  Myślę, że najważniejszym momentem w naszej karierze była właśnie ta piosenka. To nie do wiary, że mieliśmy płytę, choć w gruncie rzeczy był to tylko kawałek plastiku z nagraniem. A potem były występy w londyńskim "Palladium" - coś nowego. Później Ameryka - znowu coś absolutnie innego. Ale tę pierwszą płytę będę zawsze pamiętać.
  Jeśli chodzi o Ringo Starra, to był on wtedy w zespole świeżakiem. The Beatles mianowicie wcześniej przez dłuższy okres byli kwintetem - na perkusji grał Pete Best, a na gitarze basowej Stuart Sutcliffe (McCartney wtedy grał na zwykłej gitarze). Sutcliffe został w Hamburgu, ale na perkusji grał nadal Best, aż do czasu nagrań dla EMI. Nie spodobał się G. Martinowi i postanowiono go wymienić; wybór padł na ich dobrego kumpla, Ringo Starra właśnie (przydomek Ringo miał dlatego, że nosił po kilka pierścionków na palcach). Niektórzy fani nie byli zadowoleni (w końcu Beatlesi mieli już sporą lokalną popularność) i swoją opinię na temat tej zmiany umieścili pięściami na twarzy George'a Harrisona podbijając mu oko (ponoć George najbardziej głosował za Ringo Starrem). Istnieje fajne zdjęcie: 



Na tym zdjęciu fotograf, niejaki Dezo Hoffman, wyeksponował instrumenty, żeby odwrócić uwagę od tego podbitego oka. Skąd to wiem? A z komentarza autora, który jest obok tego zdjęcia w albumie. Dostałem bowiem od mojej klasy na 18-te urodziny album ze zdjęciami jego autorstwa, głównie wczesny okres. Dziś to może nie robi wrażenia, ale ponad 20 lat temu taka rzecz była bezcenna. Jako pamiątka zresztą nadal jest bezcenna, bo całe moje LO wypełniała muzyka The Beatles i niemal każda piosenka kojarzy mi się z czymś z tamtego okresu, a album nie dość, że zawiera wspaniałe fotografie, to są w nim autografy wszystkich osób z mojej klasy. A że ja lubię wspominać...

  Wracając do singla Love me do: pierwsze nagrania Ringo Starra z zespołem nie spodobały się zbytnio Martinowi. Zastąpił go perkusista studyjny i to właśnie jego grę, a nie Ringo Starra, słychać w wersji na tym pierwszym singlu (gwoli ścisłości, to na osłodę pozwolono mu potrząsać marakasami). Ringo tak to wspomina: Byłem zdruzgotany. Ale kopniak! Pomyślałem sobie: "Jaki fałszywy jest cały ten biznes płytowy". 
  Koniec końców George Martin oczywiście zaakceptował Ringo:
Dość szybko uświadomiłem sobie, że Ringo jest znakomitym perkusistą jak na to, czego od niego oczekiwałem. (...) jest dobrym, solidnym perkusistą rockowym z niezwykle równomiernym uderzeniem i wie, jak wydobyć właściwe brzmienie ze swojej perkusji. Poza tym ma swoje własne brzmienie. Można odróżnić bębny Ringa od kogoś innego i to było niewątpliwym jego wkładem we wczesne nagrania Beatlesów.
  Kiedyś obiło mi się o uszy, że rzeczywiście ma on  charakterystyczne brzmienie które bierze się stąd, że perkusję ustawiał "normalnie", a był leworęczny. Ale nie wiem czy to prawda.
  Swoją drogą to ciężko sobie wyobrazić, co musiał czuć wyrzucony z zespołu Pete Best, oglądając później swoich  byłych kolegów, z którymi tyle przeszedł w Hamburgu i którzy nawet trochę mu zawdzięczali (z perkusistą mieli kłopoty od zawsze), a w przededniu takiej kariery i nieśmiertelnej sławy wyrzucili go za drzwi...

środa, 3 października 2012

Brian Epstein (1)

  Drugiego października 1962 The Beatles podpisali nowy, pięcioletni kontrakt z ich menadżerem, Brianem Epsteinem. Słówko o nim (na razie pierwsze słówko, z czasem będzie ich więcej).
  Jak ogromnej części wielkim tego świata, tak i im w osiągnięciu sukcesu pomogło trochę szczęścia. Bardzo często szczęście polega na spotkaniu odpowiednich osób w odpowiednim momencie i niezmarnowaniu szansy. Rolling Stones mieli swojego Andrew Loog Oldhama, Beatles mieli Epsteina (jak w ogóle czyta się to nazwisko po polsku? Ja od zawsze wymawiam "epsztajn", ale po angielsku wymawia się "epstajn" i chyba tak jest poprawnie, nie?).
  Brian Epstein pochodził z rodziny żydowskiej, wyczytałem nawet że miał polskie korzenie: jego dziadek  wyemigrował spod Płońska. Prowadził z powodzeniem sklep muzyczny w Liverpoolu, tam usłyszał od klientów nazwę zespołu The Beatles (pytano o nagraną w Hamburgu płytę, na której zespół akompaniował wokaliście Tony'emu Sheridanowi; jest na niej bardzo fajnie wykonany standard Ain't she sweet zaśpiewany przez Lennona). A ponieważ przykładał się do pracy, postanowił że sprawdzi co to za zespół, zwłaszcza że grali niemal za rogiem. Poszedł do klubu Cavern (było to koniec roku 1961). Jak sam później wspominał, od wejścia oszołomił go ogromny hałas, ponadto panowała straszna duchota i tłok, ale natychmiast przykuli jego uwagę Beatlesi. Wyglądali wtedy trochę inaczej niż reszta zespołów: dziwnie uczesani (nosili już wtedy swoje fryzury), w skórzanych kurtkach które przywieźli z Hamburga (w garnitury i cywilizowane maniery wbił ich później właśnie Epstein, chociaż McCartney wspomina, że - wbrew legendzie - nie spotkał się z dużym oporem), całkowicie panowali na scenie. Bo nie byli dzisiejszym wytworem marketingu, oni dochodząc do sławy długo i w pocie czoła grali tak dzień w dzień po kilka godzin już od kilku lat, szlifując się w dużo gorszych warunkach (Hamburg) i byli istnymi zwierzętami scenicznymi. Rzucali jakieś żarciki do siebie, jedli kanapki, pili piwo, a poza tym rzeczywiście byli bardzo zgrani. Zacytuję książkę Magiczna podróż Beatlesów:
Zachowywali się zbyt swobodnie, chwilami wręcz arogancko, agresywnie. Taka też była ich muzyka: mocna, brutalna, zbyt głośna (tak nauczyła ich grać hamburska publiczność). Mimo to było w nich coś, co zwróciło uwagę Epsteina. Był to niefałszowany autentyzm, niezmanierowany, czysty, chłopięcy wdzięk. Postanowił postawić na tę kartę.
  Zafascynowali i zauroczyli go od razu, a zwłaszcza Lennon, w którym się najzwyczajniej zakochał; Epstein był bowiem homoseksualistą. Stąd między innymi (tzn. ze strachu że ich utraci; Epstein miał w ogóle dość nieszczęśliwą osobowość; ciężko mi dobrać odpowiednie słowo, ale byłby wymagającym przypadkiem u psychoterapeuty) jego nieustępliwość w walce o jakiś kontrakt dla zespołu, wytrwałe chodzenie od drzwi do drzwi kolejnych studiów nagrań i wytwórni płytowych; w jednej z nich usłyszał w tamtym czasie coś, co zawsze mam z tyłu głowy, gdy ktoś mi cytuje przepowiednie specjalistów w jakiejś dziedzinie: "Zespoły gitarowe wychodzą już z mody, panie Epstein". 
  Coś tam nawet nagrywali, jakieś taśmy demonstracyjne które zachowały się na bootlegach, ale koniec końców wylądowali w małym oddziale firmy EMI, Parlophone (tam trafili na kolejnego człowieka bez którego być może nie staliby się tym czym się stali, na Georga Martina. O nim też kiedyś napiszę). W tym momencie rozpocząłem pisać blog, od tych pierwszych sesji dla EMI :)
  A teraz trochę pomieszam, bo dźwięk jest z występu z późniejszego okresu, zdjęcia z występów wcześniejszych (Hamburg), ale wszystko do kupy daje fajny obraz czym wtedy byli Beatlesi; głównie chodzi mi o zdjęcia zaczynające się od 40-tej sekundy.


P.S. Pisałem o szczęściu polegającym na trafienie na odpowiednie osoby. Do historii przeszedł Dick Rowe, szef oddziału firmy Decca, który mając do wyboru The Beatles i jakiś inny zespół wybrał tych drugich, bo mieszkali bliżej Londynu. Ale trzeba przyznać, że uczył się na błędach: gdy bodajże G. Harrison polecił mu później równie nieznanych jeszcze wtedy Rolling Stonesów, nie wahał się długo i podjął z nimi współpracę.

wtorek, 11 września 2012

Please please me

11 września odbyła się kolejna sesja na Abbey Road. Tym razem doszło do pierwszej różnicy zdań: George Martin chciał żeby zespół nagrał piosenkę How do you do it , natomiast Beatlesi byli zdecydowani grać już swoje piosenki. Ostatecznie nagrali  na tej sesji (oprócz własnych Love me do i P.S. I love you) How do you do it, ale nigdy nie wydano oficjalnie ich wersji; piosenka ta, nagrana później przez zespół Gerry and the Pacemakers, rzeczywiście stała się przebojem. Beatlesi za to mieli coś lepszego: ich pierwszy numer 1, Please please me . W pierwotnej wersji piosenka była dużo wolniejsza i to George Martin zaproponował zmianę jej tempa. Ostatecznie, po nagraniu finalnej wersji (właśnie, niech mi to ktoś wyjaśni: ta zmiana tempa nastąpiła już na tej sesji, czy później?), ponoć rzeczywiście powiedział "Macie swój pierwszy numer 1". Mnie się bardzo podoba relacja jednej z ich fanek z Liverpoolu, z klubu The Cavern:
Bob Wooler wszedł na scenę z telegramem w ręku: "Mam dla Was wiadomość". Wyglądał okropnie, myśleliśmy, że stało się coś fatalnego. "Please Please Me" dotarła na pierwsze miejsce krajowej listy przebojów". Chłopaki znieruchomieli i spojrzeli na niego. Myśleli, że żartował - musiał żartować! Wielu ludzi, nieznających The Beatles, zaczęło wiwatować i bić brawa. Ale dziewczyny z trzech pierwszych rzędów zaczęły płakać. To była okropna noc. Wiedzieliśmy wtedy, że staną się sławni i odejdą...
Ale to trochę wybiegnięcie w przyszłość, singiel Please please me został wydany dopiero 4 miesiące później. Ja chciałbym tu wkleić filmik z piosenką, ale nie w wykonaniu Fab Four, tylko dużo późniejszej, Paula McCartneya solo. A to dlatego, że jest tam jeden króciutki moment, który mi się szalenie podoba: pod koniec piosenki jest takie charakterystyczne "...like I please you / please please me...", gdzie ten drugi fragment śpiewany jest przez chórki i słychać to z pewnym pogłosem, jakby to dochodziło echo. I wydaje się, że właśnie razem z tymi chórkami dotarło do jednej pani jakby echo jakichś wspomnień z młodości; chodzi mi o moment 1:49. Może widziała ich kiedyś na żywo i teraz odżyły jakieś wspomnienia? Nie wiem. Ale to wzruszenie jest takie jakieś... miłe. Jak to przy Beatlesach...






środa, 5 września 2012

O czym będzie ten blog?

Z zamiarem tworzenia "żywego" (czyli pisanego dokładnie pół wieku "po") kalendarium Beatlesów woziłem się już dość długo, ale ponieważ zabierałem się do tego jak pies do jeża, to nie mogłem wybrać żadnego stosownego momentu na rozpoczęcie. Bądź co bądź powinienem był rozpocząć w roku 2006, 50 lat po spotkaniu Lennona z McCartneyem. Ale byłaby wtedy dość duża luka w czasie, ponieważ niespecjalnie dużo się potem działo, a przynajmniej niewiele jest mocno udokumentowanego. Mogłem też zacząć od wyjazdów do Hamburga, nagraniu tam płyty z Tonym Sheridanem, czy też z okazji nagrania taśm demo dla wytwórni Decca, ale ciągle odkładałem to na później. W końcu szczęśliwie udało mi się zdążyć na ostatni sensowny moment i wystartować równo (no, prawie równo, bo spóźniłem się o dzień) z sesją nagraniową pierwszego singla wydanego przez EMI a nagrywanego w studiu przy Abbey Road. 
Od dziś - mam nadzieję - uda mi się poświęcić trochę czasu co kilka czy kilkanaście dni i spisywać wydarzenia z tej magicznej podróży zespołu przez ich dekadę. Tak tak, bloga mam zamiar tworzyć do roku 2020, do półwiecza rozpadu zespołu. Pisać będę na rozmaite tematy związane z zespołem, głównie chciałbym się skupić na albumach i piosenkach, co kiedy było nagrywane i wydawane, ale oczywiście będę zahaczał o rozmaite wydarzenia z historii zespołu. Wklejane materiały też będą różne, od zdjęć poprzez filmiki z YT z oryginałami, coverami, bootlegami, może nawet sam kiedyś coś zagram/nagram i udostępnię, jeśli będzie miało to ręce i nogi.
Oczywiście za wszystkie uwagi z góry dziękuję, to jest mój pierwszy blog i drugi post na nim, nie czytuję też maniakalnie blogów innych autorów, doświadczenia więc nie mam żadnego. Mam nadzieję że uda mi się jednak jakoś doszlifować formę i stworzyć warte odwiedzenia co jakiś czas kolejne miejsce w sieci dla fanów The Beatles.

Spóźniłem się.

Dziś jest 5 września. Powinienem napisać to wczoraj, ale niestety... Dokładnie pół wieku i jeden dzień temu, 4 września 1962 roku, zespół The Beatles wszedł do studia na Abbey Road żeby nagrać swój debiutancki singiel. Tak skończyła się epoka nieznanego szerzej amatorskiego zespołu The Beatles, a zaczęła się wielka międzynarodowa kariera, rewolucja w muzyce i legenda największego zespołu w historii rocka. Dobry moment na rozpoczęcie bloga.