wtorek, 30 lipca 2013

Nagrywanie "With The Beatles"

W lipcu zaczęli nagrywać materiał na swój drugi longplay. Tym razem nie pędzono już tak jak z Please Please Me, piosenki nagrywane były staranniej, bardziej wykorzystując możliwości jakie daje studio (m.in. dublowanie głosów). Na przykład wstęp do Money zrobiony został w taki sposób: żeby uzyskać nieco cięższe brzmienie, zagrane to zostało dwa razy wolniej i o oktawę niżej, a później Martin przyspieszył taśmę. 

18 lipca nagrane zostały You Really Got A Hold On Me, Money, Devil In Her Heart, Till There Was You, a 30 lipca Please Mister Postman, It Won't Be Long, Money, Till There Was You, Roll Over Beethoven, It Won't Be Long, All My Loving. Czyli jak na razie większość to covery, jedynie dwie ostatnie są ich autorstwa.

wtorek, 16 lipca 2013

Radio: Pop Go The Beatles

Powtarza się sytuacja z kwietnia, kiedy to - podobnie jak teraz - był taki dłuższy okres, w którym nic specjalnego się nie działo. Oczywiście, mieli codzienne występy, ale na blogu chciałbym pisać raczej o istotniejszych i ciekawszych wydarzeniach, niż dzień w dzień przynudzać "Występ w Northwich", "Występ w Blackpool", "Występ w Margate"... Dziś natomiast jest małe urozmaicenie i na bezrybiu można o tym wspomnieć: Beatlesi nagrali dla radia kolejne 3 odcinki "Pop Go The Beatles". Było to cotygodniowe słuchowisko, w którym prezentowano piosenki w wersjach nagrywanych przez nich specjalnie do tego programu. Jest to bardzo atrakcyjny materiał, ponieważ dużą część stanowiły utwory (najczęściej covery, z czasem coraz mocniej wypierane przez piosenki własne) nie wydane wtedy na żadnej oficjalnej płycie. Dla przykładu, "dziś" nagrali następujące piosenki w 3 sesjach, po jednej dla każdego odcinka (odcinki 8, 9 i 10):

Sesja 1, trwająca od 15:00 do 17:30:
I'm Gonna Sit Right Down And Cry (Over You) * (popis szybkiego nawalania w bębny przez Ringo)
Crying, Waiting, Hoping *
Kansas City/Hey-Hey-Hey-Hey!
To Know Her Is To Love Her *
The Honeymoon Song *
Twist And Shout

Sesja 2, 18:00 - 20:30:
Long Tall Sally
Please Please Me
She Loves You
You Really Got A Hold On Me
I'll Get You
I Got A Woman *

Sesja 3, 20:45 - 22:30:
She Loves You
Words Of Love
Glad All Over *
I Just Don't Understand *
Devil In Her Heart
Slow Down

Gwiazdkami oznaczyłem te piosenki, które nie zostały wydane w ich dyskografii z lat 60-tych. Oczywiście fani znali je z bootlegów, a szerszej publiczności zostały przedstawione dopiero na oficjalnej kompilacji pt. Live at the BBC w 1994 roku.
Pewną ciekawostką jest to, że w tych wczesnych występach dużo częściej wiodącym wokalistą był George, niż na płytach, kiedy to dostawał najczęściej dwie piosenki na płytę.
Zakończę jakimś przykładem; wybrałem I got a woman, w oryginale autorstwa Raya Charlesa. Była to  kiedyś jedna z moich ulubionych piosenek z tego zbioru nigdy-nie-wydanych:


Przy okazji: zdjęcie powyżej jest okładką Live at the BBC, a dla mojej koleżanki, która ich nigdy nie lubiła, ten odcień brązu był najlepszym, co było na tej płycie :-)


poniedziałek, 1 lipca 2013

Nagrywanie "She loves you"

1 lipca zarejestrowano dwie piosenki, które miały trafić na kolejny singiel: She loves you oraz I'll get you. To pierwsze...
(...) mieściło w sobie wierne rockandrollowym kanonom hydrauliczne bębnienie Ringa, riffy George'a w stylu Duane'a Eddy'ego zmieszanego z  Chuckiem Berrym, zdecydowane uderzenia Johna i pulsujący bas Paula, a wszystko to skomasowane w gorącej wulkanicznej mieszance, która później często była imitowana, ale rzadko komu udało się ją skopiować. Przy pomocy She loves you The Beatles odkopali korzenie amerykańskiego rocka, podholowali je z wyraźnie brytyjską klasą oraz siali przebój za przebojem.
Firma EMI ogłosiła ustami swojego rzecznika, że sprosta wszystkim zamówieniom dystrybutorów i "na wszelki wypadek wytłoczyła ćwierć miliona płyt". Czy to wystarczyło, napiszę przy okazji wydania singla.

czwartek, 27 czerwca 2013

She loves you

27 czerwca John i Paul dokończyli piosenkę She loves you. Zaczęli ją pisać w pokoju hotelowym dzień wcześniej, skończyli w domu Paula (ponoć inspiracją do tego, że podczas trasy w hotelu można pisać piosenki było tournee z Orbisonem, tam go podpatrzyli jak to robił, ale nie chce mi się w to wierzyć. Pisali piosenki już od kilku lat, więc chyba wpadli wcześniej na pomysł, że można to robić i w hotelu). Po napisaniu zaprezentowali ją panu Jimowi McCartneyowi, czyli ojcu Paula, ale on ją trochę skrytykował. Nie podobało mu się zbyt amerykańskie "yeah yeah yeah", chciał żeby zamienili to na "normalne" "yes yes yes". Na szczęście tego nie zrobili, bo nie wyobrażam sobie She loves you z "yes yes yes". Ten refren stał później ich hymnem, symbolem, największym hiciorem, rekordową sprzedażą singla, i dosłownie eksplozją beatlemanii. Nawet słowo "eksplozja" jest tu zbyt słabe, bo o ile ich popularność urosła w tempie błyskawicznym, to po wydaniu She loves you wybuchło niemal zbiorowe szaleństwo.
Samą piosenkę wszyscy znają, a ponieważ na razie jest napisana, nie wydana, więc nie będę na razie wklejał żadnego klipu. Natomiast teraz jest dobry moment żeby wspomnieć, że są w niej dwie ciekawe rzeczy: po pierwsze zamiana prostego schematu relacji "ja-ty" czy "ja-ona", jaki był we wszystkich tych ich pierwszych dość głupiutkich piosenkach na "ona cię kocha"; niby nic, no ale od czegoś trzeba zacząć przełamywanie schematów. Druga rzecz to akord kończący piosenkę. Tak jak we From me to you (której to wydanie przegapiłem na blogu) w refrenie, jak wspominał później McCartney, zagrali po raz pierwszy coś nowego (takie charakterystyczne przejście w refrenie z akordu C-dur nagle w G-moll przy słowach "I got arms that long to hold you..." - ten Gm jest nie z tej tonacji), tak na końcu She loves you jest akord tzw. szóstkowy, czy też sekstowy, taki bardziej "jazzowy" (no powiedzmy). Jak później wspominał George Martin, byli tym mocno podekscytowani: "Wspaniały akord! Nikt wcześniej tak tego nie zrobił!" - oczywiście wiedziałem, że to nie do końca prawda.
Dopiero teraz, podczas pisania tego bloga, widzę, jak ta ich ewolucja postępowała. To były takie kamyczki rozpoczynające lawinę, to przejście od takiego "ja-ty" przez "ona cię kocha" do Eleanor Rigby, A day in the life czy Across the universe, od "odkrycia" akordu H7 (to jest inna, dużo starsza historia), przez to C-Gm we From me to you, G6 w She loves you, potem jakieś instrumenty hinduskie, eksperymenty brzmieniowe, aż do całego Sierżanta Peppera i przewrócenia świata muzycznego do góry nogami. Tak, teraz znów trochę nabrałem ochoty na dalsze prowadzenie bloga, bo już trochę w niego zaczynam wątpić, oglądalność jest praktycznie żadna. No trudno, teraz to już chyba będę to klepał nawet dla siebie.

niedziela, 23 czerwca 2013

Koncert Paula w Warszawie

Wczoraj (ale naprawdę wczoraj, a nie 22.06.1963) o tej godzinie zaczynał się koncert Paula McCartneya na Stadionie Narodowym w Warszawie. Byłem na nim z córką, która akurat miała urodziny, więc był to dla niej prezent urodzinowy (o koncercie dowiedziała się dopiero dzień wcześniej, gdy dostała na urodziny bilety).
No, cóż. Samego koncertu opisywał nie będę, ponieważ można znaleźć mnóstwo relacji, jaki to był rewelacyjny. To prawda. Napiszę tylko, że dzisiejszy dzień jest dla mnie strasznie dołujący, ponieważ te 3 godziny były dla mnie wyrwane z życiorysu, byłem przeniesiony do innego świata, a teraz trzeba wrócić z powrotem do tego szarego świata. Ja wiem, że on nie jest szary, ale po wczorajszym widowisku wszystko wydaje się szare i nudne. Ano, niestety. Uczucie minie, ale ten smutek, że na takim koncercie (z legendą tego formatu i z taką oprawą, no i że to postać, której w jakimś sensie jestem fanem od ćwierćwiecza) byłem po raz pierwszy i ostatni w życiu, raczej nie minie. No, cóż...

wtorek, 18 czerwca 2013

21-wsze urodziny Paula

Nic takiego, impreza jak to impreza (taka sporawa, z występem zaprzyjaźnionego zespołu), w pewnym momencie ciutkę wymknęła się spod kontroli. Bo oto Bob Wooler, DJ z klubu Cavern, ale jeszcze ich stary znajomy z czasów Hamburga, który od początku zawsze w nich wierzył i czuł, że będą wielcy, powiedział na głos o plotkach, o których szeptano za plecami Johna, tzn. o jego wyjeździe do Hiszpanii z Brianem (nic więcej nie napiszę, bo może się kiedyś spotkam w Niebie z Johnem). No i tak się skończyła ich znajomość, bo Lennon go pobił, między innymi łamiąc mu  trzy żebra. To tyle.


niedziela, 9 czerwca 2013

18 maja - 9 czerwca - tournee z Royem Orbisonem

Trzecie tournee Beatelsów po Wielkiej Brytanni. Oprócz Orbisona występowali też Gerry and the Pacemakers, David Macbeth, Louise Cordet, Tony Marsh, Terry Young Six, Erkey Grant and Ian Crawford. Ten pierwszy zespół to zespół podobny do TB, znajomi jeszcze z Hamburga, pozostałych nie znam.
Oczywiście największą gwiazdą był Roy Orbison. Był jednym z ich idoli, obdarzony wspaniałym głosem, aczkolwiek dużo mniejszą charyzmą; to przecież w stylu Roya Orbisona napisane było pierwotnie Please please me, ale George Martin zaproponował zmianę tempa i aranżację. (Swoją drogą nie wyobrażam sobie jak to brzmiało oryginalnie, nie ma nagrania, jedynie Paul McCartney kiedyś coś tam z grubsza w wywiadzie zanucił).
Cytat z książki Rossa Bensona "McCartney - poza mitem", który - moim zdaniem - fajnie oddaje tamtą atmosferę:
Beatlesi poświęcili wszystko: rodzinę, przyjaciół, życie towarzyskie, rodziny, dzieci - to wszystko schodziło na dalszy plan, jak gdyby chcieli ze wszystkich sił zadowolić świat, który coraz bardziej wpadał w szpony beatlesowskiego szaleństwa. Ten rok, 1963, który rozpoczął się całkiem spokojnie, miał się skończyć pozostawiając ich w oszołomieniu tym chaosem, jaki rozpętał się wokół nich tak nagle. To był dopiero początek, ale nie było już przed tym ucieczki. Epstein, zdecydowany za wszelką cenę utrzymać ich w rytmie i skłonić do pracy, organizował już występy zespołu na wiele kolejnych miesięcy. 
Po turnee z Helen Shapiro wyruszyli w objazd z Tommy Roe, którego jedynym przebojem była płyta "Sheila", a potem z innym Amerykaninem, także twórcą jednego przeboju (...). Początkowo to oni mieli być grupą towarzyszącą, ale aplauz zgotowany im przez widownię na całej trasie szybko odwrócił role. Podobnie było zresztą w czasie tournee z Royem Orbisonem, który, w przeciwieństwie do tamtych dwóch, był prawdziwą gwiazdą.

A sama trasa? No cóż, nie byli jeszcze celebrytami, więc wyglądało to tak (garść luźnych cytatów różnych członków zespołu):
"Za każdym razem kiedy ten kawałek piął się w górę,  mieliśmy uroczysty obiad. Jeśli się prześledzi Beatlesów z ich pierwszych 18 miesięcy, to widać że stają się coraz szersi, bo zjadali wszystkie te dania. To wtedy odkryłem wędzonego łososia. Wcześniej znałem tylko puszkowanego, do 22 roku życia!"
"Nigdzie się nie zatrzymywaliśmy. Jeśli byliśmy w czwartek w Elgin a potrzebowaliśmy być w Portsmouth w piątek, to po prostu jechaliśmy."
"Nie wiedzieliśmy, jak zatrzymać ten autokar (to był van, a nie żaden autokar. A Orbison to nie Orbis). Prowadził Neil,  było tam jedno siedzenie dla pasażera, a trzej z nas siedzieli z tyłu na ławce  -  zmienialiśmy się."
"Siedzieliśmy na tej ławce, która była dość nędzna. Jeździliśmy wszędzie tym autokarem. Spaliśmy na wzmacniaczach."
"Pamiętam, jeden moment, na autostradzie. Przednia szyba została wybita przez kamień. Wtedy Mal kapeluszem przełożonym na lewą stronę  wybił resztę szyby i dalej prowadził. To była zima i było mroźnie i mglisto. Musieliśmy wciąż uważać na krawężnik, całą drogę do Liverpoolu, 200 mil. Byliśmy bardzo, bardzo zmarznięci. Pamiętam, co zrobiliśmy: położyliśmy się jeden na drugim, z butelką whisky. Kiedy ten na górze był tak zmarznięty, że wdawała się hipotermia, to była jego kolej, żeby przejść na spód. I tak ogrzewaliśmy się nawzajem pociągając whisky. To był tak charakterystyczny obraz... Ludzie myślą:  sława ..., i że jest olśniewająco, a tu my zamarzający, leżący dosłownie jeden na drugim."
"O tak, byliśmy bardzo blisko siebie. Jedną rzecz można o nas powiedzieć - byliśmy naprawdę blisko jako przyjaciele. Mogliśmy się sprzeczać między sobą, ale byliśmy bardzo blisko."


Ja bardzo lubię ten okres ich kariery, ten klimat narastającej sławy i coraz większe przeboje i szaleństwo wokół nich. Jest fajny bo jest taki dość tajemniczy, później kamery i fotoreporterzy śledzili każdy ich krok, więc wszystko jest lepiej udokumentowane, a tu - takie czyste, najpierwsze przecieranie szlaku. I też odkrywanie tego kawałka ich historii jest podobne do badania prawdziwej historii - strzępy informacji ze wzmianek w prasie, lokalnych archiwów, wspomnień świadków...

P.S. Piszę to pod datą 9 czerwca (wstecz), a jeszcze bardziej wstecz umieszczam wpis z 18 maja, bo coś przegapiłem. Więc żeby nikt nie przegapił wpisu - Paul spotyka...

sobota, 18 maja 2013

Paul spotyka Jane Asher

18 maja 1963 roku Beatlesi grali prestiżowy koncert w Royal Albert Hall. Przed, albo po koncercie (na pewno nie w trakcie, gdyby ktoś miał wątpliwości) zostali sobie przedstawieni Paul McCartney i 17-letnia aktorka Jane Asher, późniejsza jego narzeczona (nie została jego żoną). Była panienką z wyższych sfer, jej ojciec był znanym londyńskim lekarzem psychiatrą, a matka muzykiem, wykładała w London School of Music - swego czasu uczył się u niej gry na oboju George Martin.



Jane karierę rozpoczęła epizodycznie w wieku 5 lat, później wystąpiła w Księciu i żebraku w wersji Disneya, wtedy była już gwiazdką. Występowała potem kilkakrotnie (jako juror) w programie "Juke Box Jury" (coś a'la nasze MamTalenty), Paul i jego brat Michael znali ją z TV. Cytat z książki McCartney - poza mitem:

Gdy ją poznał, miała ledwo siedemnaście lat, ale już swoboda towarzyska i pewien chłodny dystans, z jakim traktowała otoczenie bardzo mu się spodobały. To było właśnie to, czego szukał ten chłopak z przedmieść Liverpoolu. (...)
Po owym koncercie (aha, czyli po) poznali się i wraz z resztą Beatlesów poszli na parę drinków (...). Potem zaczęli się regularnie spotykać, a wkrótce pani Asher poprosiła go, by wprowadził się do ich wielkiego, rodzinnego domu przy Wimpole Street. Był to bardzo ważny moment w życiu 21-letniego Paula. Po twardej szkole Hamburga zdobył może pewną ogładę, ale wciąż był w gruncie rzeczy chłopakiem z prowincji, w jego zachowaniu znać było jego pochodzenie z ubogich przedmieść Liverpoolu. (Trzeba pamiętać, że tamto społeczeństwo było bardzo mocno klasowe). Był zdeterminowany - pragnął pozbyć się tych oznak prowincji, a Asherowie - wielkomiejska, inteligentna, wykształcona rodzina nadawali się do tego lepiej niż ktokolwiek inny. Wprowadzili go w świat muzyki klasycznej, rozwijali jego zainteresowania literaturą (ha, takie Eleanor Rigby nie wzięło się więc z powietrza), spędzali długie godziny na rozmowach po obiedzie - coś całkiem nowego dla niego, który przywykł pośpiesznie zjadać posiłek i biec zaraz do własnych zajęć. Zaczął cytować poezję - co prawda czasem może niezbyt dokładnie, zaczął chodzić do teatru i na przedstawienia baletowe. Jego gust i wiedza na temat kultury szybko się rozwijały - miało to zaowocować trzy lata później w ruchu "Sierżanta Peppera".


Oglądałem jakiś czas temu świetną komedię Zgon na pogrzebie (link do filmweb). Zwróciłem tam uwagę na pewną starszą panią, która znakomicie wyglądała jak na swój wiek, a jej twarz wydawała mi się znajoma. Raczej tylko się wydawała, ale miłym zaskoczeniem było odkrycie, że to właśnie była Jane Asher. Polecam ten film jako dobrą - bardzo dobrą! - komedię, ale w szczególności fajnie jest (przynajmninej fanom TB) oglądać ze świadomością, że to była narzeczona Paula McCartneya. 

A o tym dlaczego jest byłą narzeczoną, a nie byłą żoną, napiszę koło roku 2019. Nie odchodźcie od komputerów.

niedziela, 28 kwietnia 2013

Wakacje w Hiszpanii

28 kwietnia 1963 roku Paul, George i Ringo pojechali na 12-dniowe wakacje na Teneryfie (nie jestem pewien czy to tam, ale gdzieś właśnie na początku ich kariery było całkiem blisko, że się szybko zakończy: Paul zaczął się topić, ale odratowano go), a John dał się namówić na wakacje w Hiszpanii w towarzystwie ich menadżera, Briana Epsteina. Oczywiście pojawiło się sporo plotek, nie trzeba chyba tłumaczyć dlaczego. Oto jak wspomina te wakacje Lennon (John Lennon o sobie):
Pojechałem na wakacje do Hiszpanii z Brianem - i wywołało to falę plotek, że on i ja mamy romans, czy coś takiego. Nasza miłość nigdy nie została skonsumowana, ale istniał między nami silny związek. Było to moje pierwsze doświadczenie z osobą, która była homoseksualistą (akurat - grali kilka lat wcześniej tygodniami w Hamburgu w dzielnicy uciech). Brian sam mi to wyznał. Pojechaliśmy razem na wakacje, bo Cyn była w ciąży, zostawiliśmy ją z dzieckiem i pojechaliśmy do Hiszpanii. Śmieszna historia, wiesz. Siadywaliśmy w kawiarniach i Brian spoglądał na chłopców i pytał "Podoba ci się ten? A tamten?" Nasze zbliżenie i ta podróż wywołały plotki.
Paul twierdził później, że Lennon się zgodził na te wakacje żeby zacieśnić jego relacje z Brianem, żeby mieć większy wpływ na zespół i bardziej czuć się jego liderem; oficjalnie lidera nie było i zawsze tak twierdzili, ale przecież "czuć", kto tam miał większą charyzmę.

niedziela, 14 kwietnia 2013

Spotkanie z Rolling Stones

Podobno 14 kwietnia (tak podaje ta strona) Beatlesi po raz pierwszy spotkali zespół Rolling Stones. Piszę "podobno", ponieważ Daniel Wyszogrodzki w swojej książce Satysfakcja podaje datę 21 kwietnia. Ale że 20 kwietnia będę zajęty, to uznam że to było 14 i zrobię wpis dzisiaj. Pozwolę sobie zacytować spory fragment tej książki.
Stonesi mieszkali wtedy razem w wynajmowanym mieszkaniu w miejscu, które nazywało się Edith Grove. Mick, Keith i Brian spali razem w jednym łóżku, żeby się razem trochę ogrzać, bo było tam tak zimno. Reszta mieszkania to też był niezły syf:
Melanż zapachów przechodził ludzkie pojęcie. Lodówka żyła od dawna własnym życiem - najodważniejsi nie ryzykowali jej otwierania. Kiedy ktoś mówił chłopcom, że mają za dużo niepozmywanych naczyń, wyrzucali je po prostu przez okno. (...) spędzali sporo czasu na rozlepianiu afiszy. Resztki kleju, jaki im po tym pozostawały, wyrzucane były do wanny. Tak jak i resztki jedzenia, papier toaletowy, pety i brudne skarpetki. Istniała realna groźba, że zawartość wanny wyprze chłopców z ich lokalu. Gomelsky (Giorgrio Gomelsky - menadżer Stonesów) dawał słowo skauta, że widział, jak w łazience rosły drzewa.
I dalej:
Kiedy (Giorgio) dowiedział się, że w pobliskim Twickenham rejestrowany będzie popularny program telewizyjny Thank Your Lucky Stars, w którym mają wystąpić The Beatles, Natychmiast skontaktował się z Wielką Czwórką. Co prawda Wielka Czwórka nie była jeszcze Wielką Czwórką, ale właśnie miała swóuj pierwszy przebój na szczycie list - było to Please please me - i Beatlesów zaczynała już otaczać aura przeczuwanej sensacji. Gomelsky zapraszał do Richmond, zachęcał, namawiał, aż w końcu John, Paul, George i Ringo obiecali, że wpadną. 
Był 21 kwietnia, niedziela - w Crawdaddy dzień Stonesów. (...) Giorgio szykował niespodziankę. Chłopcy przyjechali po popołudniowym występie w Studio 51, była szósta wieczorem. Sprawdzili dźwięk, wypili parę piw, zjedli po kanapce. Dopiero wtedy im powiedział. Nie chcieli wierzyć. Brian (szeptem): "Cooo? Beatlesi? Żartujesz! O kurrr....." Droga z Twickenham do Londynu prowadzi przez Richmond. Stonesi zaczęli liczyć minuty. Odegrali swoje pierwsze wejście. Nic. "Nie przyjechali, nie przyjechali" - lamentował Brian. Jemu najbardziej zależało. Desperacko chciał się wedrzeć do wielkiego świata. Wierzył, że Beatlesi właśnie przekraczają próg. 
Doczekał się. John, Paul, George i Ringo razem wzięci okazali się łatwiejsi w kontakcie niż każdy ze Stonesów osobno. Beatlesi zostali do końca występu i przysłuchiwali się z uznaniem. Sami nie wiedzieli kiedy znaleźli się razem w Edith Grove, rozmowa przeciągnęła się do świtu. Ani unikalne płyty Jimmy Reeda, ani biocenoza wanny nie zrobiły na nich większego wrażenia. Za to Brian i Mick słuchali zafascynowani. Ekstatyczny entuzjazm widowni, rozhisteryzowane nastolatki, grupy fanów próbujących przynajmniej dotknąć idola. Dziewczęta gotowe na wszystko, na absolutnie wszystko. Otwierały im się oczy. Czyś nie o to, tak naprawdę, od początku chodfziło? Magia gwiazdorstwa owładnęła nimi na podobieństwo narkotyku.
Beatlesi w odpowiedzi na miłe przyjęcie zaprosili Stonesów na swój pierwszy, niezwykle prestiżowy, koncert w londyńskim Royal Albert Hall. Zgodnie z oczekiwaniami odnieśli ogromny sukces. Kiedy Giorgio i jego chłopcy wychodzili tylnymi drzwiami taszcząc trochę swojego sprzętu, grupa dziewcząt rzuciła się na Briana, biorąc go za jednego z Beatlesów. Nie wyprowadził ich z błędu. Odprowadzając Gomelsky'ego do jego pobliskiego mieszkania powiedział "Giorgio, tego właśnie pragnę".
A tak wspominał później te pierwsze miesiące znajomości Lennon:
To był wspaniały okres. Byliśmy wtedy jak Królowie Dżungli i byliśmy bardzo blisko ze Stonesami. Nie wiem jak inni, ale ja spędzałem mnóstwo czasu z Brianem i Mickiem. Uwielbiałem ich. Doceniałem ich, kiedy zobaczyłem ich po raz pierwszy w czort wie jakim miejscu, z którego są - w Richmond. Spędzałem mnóstwo czasu z nimi i to było wspaniałe. Mieliśmy zwyczaj jeżdżenia po L:ondynie samochodami, spotykania się między sobą, i rozmawiania o muzyce z Animalsami i Erikiem (Burdonem) i nie wiem kim tam jeszcze. Rzeczywiście był to dobry czas, rozgłos, sława. Ale nie tłoczono się wokół nas. Było zupełnie jak w męskim klubie dla palaczy - po prostu bardzo dobre widowisko. 
Mówi co prawda jeszcze, jak to tylko oni słuchali czarnego rock'n'rolla i nikt poza nimi, nawet w Ameryce, ale ponieważ albo przesadza, albo ja nie rozumiem o co mu chodzi, to nie chce mi się za bardzo w to wierzyć (na przykład: Bo zauważcie: to myśmy przekopywali się przez czarną muzykę, a tam nawet czarni wyśmiewali się z takich ludzi jak Chuck Berry i bluesmani), więc nie będę już tego przepisywał. I tak już się sporo naklepałem.

poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Julian Lennon

W poprzednim poście napisałem nieprawdę, a mianowicie że 8 kwietnia Beatlesi nie występowali, ponieważ wydarzyło się coś szczególnego. Otóż jednak myliłem się, grali tego dnia, ale coś szczególnego rzeczywiście się wydarzyło: niespełna 23-letniemu Lennonowi urodził się syn. Dano mu na imię Julian, przypuszczam że na cześć tragicznie zmarłej matki Lennona, Julii.
John był żonaty z Cynthią Powell, koleżanką z college'u. Ślub odbył się 23 sierpnia 1962 roku, więc każdy może sobie policzyć z jakiego był powodu. Jego świadkiem na ślubie, jeśli już wracamy do tamtej uroczystości, był oczywiście McCartney, a z innych ciekawostek na przyjęciu weselnym wznoszono toasty wodą sodową, ponieważ, jak wspominała później Cynthia Lennon, nikt nie sprawdził, że w tej kawiarni nie podawano alkoholu.
Sam John szczęśliwego dzieciństwa z rodzicami nie miał: ojciec opuścił ich gdy John miał 4 lata, matka była zdaje się niedojrzała emocjonalnie czy coś takiego; w każdym razie nie wychowywała go. Wychowany był przez ciotkę, natomiast mama co kilka lat rodziła mu przyrodnie siostry, każdą z innym ojcem. Zbliżyli się do siebie (tzn. Jonh i jego matka) gdy miał kilkanaście lat i sam już bywał coraz bardziej "rockandrollowy", niestety gdy miał 18 lat zginęła pod kołami samochodu prowadzonego przez pijanego policjanta po służbie. Tak więc normalnego życia rodzinnego w domu nie zaznał. No i pierwszemu synowi też go nie stworzył: kiedy Julian miał rok, dwa, czy trzy lata, był to akurat czas największej, najbardziej szalonej beatlemanii, więc można się domyśleć jak to wyglądało. Lennon później tego żałował i postanowił przy drugim synu, Seanie (09.10.1975; 9 października to również dzień urodzin Johna) nie popełnić tego samego błędu; odwiesił wtedy na 5 lat gitarę na kołek i zajął się wychowywaniem dziecka. Rzecz, wydaje mi się, absolutnie wyjątkowa u ludzi z takiego szczytu szczytów, na jakich był John.
Fakt, że jeden z Beatlesów jest żonaty i dzieciaty, próbowano ukrywać, taka ciekawa rzecz. Epstein uważał, że zaszkodziłoby to w wizerunku. Nie mogę jednak tego znaleźć akurat w książkach które mam pod ręką, więc trzeba mi uwierzyć na słowo.
Znalazłem natomiast, wracając do Juliana, takie coś w internecie: 
Kiedy Cynthia urodziła syna Juliana, John był w trasie. Do szpitala dotarł w tydzień po porodzie (to jest nieprawda, zobaczył go 3 dni później, 11 kwietnia). Gdy żona zmieniała pieluchę, Lennon ostentacyjnie wyszedł z pokoju, mówiąc, że inaczej by zwymiotował.
No cóż, ja prawdopodobnie nie będę miał spisanej przez nikogo swojej biografii, więc muszę napisać to sam o sobie: ja też wychodziłem podczas przewijania, i wcale nie ostentacyjnie. Naprawdę bym zwymiotował.

czwartek, 4 kwietnia 2013

A co robili gdy nic nie robili?

Sądząc po tym, jak nieczęsto piszę, wydawać by się mogło, że życie Beatlesów upływało od nagrania do wydania kolejnych piosenek, a pomiędzy tym leżeli sobie do góry brzuchami. Nie do końca; nie opisuję bowiem codziennych występów na żywo (od kilku lat) i w radiu (od całkiem niedawna). BBC nadawało taki program, w którym nie puszczano nagrań z płyt, tylko zapraszano muzyków, a oni grali w studiu radiowym. Ot, na przykład "dziś" TB grali w BBC od godziny 11-tej do 14-tej nagrywając piosenki  Too Much Monkey Business, Love Me Do, Boys, I'll Be On My Way oraz From Me To You. Większość z nich jest znana z oficjalnej dyskografii, nie były natomiast nigdy wydane Too Much Monkey Business i I'll Be On My Way. Ta druga jest ich autorstwa, może i niezła, aczkolwiek ja ją odbieram jako bardzo "nijaką" (zresztą - nigdy nie wydana, jakiś powód musiał być...), natomiast pierwsza to utwór Chucka Berry'ego. I chciałbym właśnie ją wkleić, ponieważ pokazuje, że umieli grać w takim "surowszym" stylu, z brzmieniem zbliżonym do wczesnych Rolling Stones. 


Jeśli chodzi o grę na gitarze, to moim zdaniem nie powstydziłby się jej Keith Richards z tamtych lat. Bas zresztą też bardzo fajnie sobie "kroczy". I chyba rzeczywiście byli nieźli w tych klimatach, bo oto co mówił o nich sam Little Richard:
Mieli brzmienie, jakiego nigdy przedtem nie słyszałem u żadnego zespołu w Anglii. Swingowali jak zwariowani, ale nie tylko to. Zbliżyli się tak bardzo do brzmienia rdzennych, kolorowych zespołów, że czasami musiałem przecierać oczy, gdy ich oglądałem, bo nie wierzyłem, że to byli biali chłopcy. Mówię wam, mogliby być wielcy w Stanach. Mieli właściwe podejście, właściwe wyczucie. Człowieku, oni potrafią dawać czadu!

A wieczorem kolejny występ na żywo, pojutrze kolejny, następnego dnia kolejny, następnego... Aaa, nie, 8 kwietnia nie mieli występu. Wydarzyło się coś szczególnego. Ale o tym 8 kwietnia.

sobota, 23 marca 2013

Wreszcie longplay

22 marca wyszła pierwsza płyta długogrająca The Beatles. Tytuł, chyba żeby pójść za ciosem udanego singla, to oczywiście Please please me. Co na nią weszło? Mieszanka utworów cudzych i własnych, po kolei (utwory cudze oznaczyłem gwiazdką):
1. I saw her standing there
2. Misery
3. Anna (Go To Him) *
4. Chains *
5. Boys *
6. Ask Me Why
7. Please Please Me
8. Love Me Do
9. P.S. I Love You
10. Baby It's You *
11. Do You Want To Know A Secret
12. A Taste Of Honey *
13. There's A Place
14. Twist And Shout *
Jak zwykle (a właściwie zwykłe to się zrobi po latach) jeden utwór śpiewa Ringo (Boys, i to nawet fajne wykonanie), dwie piosenki dla George'a (Chains oraz Do you want... - na razie jeszcze nie jego kompozycje, te się pojawią na płytach dopiero za rok). 
Co tu można więcej napisać? Tylko to, że już zaraz zacznie się epoka kilkuletniej absolutnej dominacji TB nad światem muzycznym; a nawet trochę więcej niż muzycznym, bo przecież lata 60-te to okres rewolucji kutlurowej, niewątpliwie wpływ Beatlesów w to był znaczny. To jest niesamowite, że ich czas trwał tak krótko, nieproporcjonalnie krótko do legendy. Ludziom przeważnie wydaje się, że grali oni ze 20 lat i mieli z 1000 piosenek. W rzeczywistości było to (licząc od pierwszego do ostatniego longplaya) tylko 7 lat, a piosenek mieli nieco ponad 200. Tylko 7 lat! A przecież tyle się zdarzyło. Przypomnę, że gdy Epstein szukał wydawcy, usłyszał od jednego z nich "Zespoły gitarowe wychodzą z mody, panie Epstein" - 8 lat później, kiedy zespół się rozpadał, grali Hendrix, Led Zeppelin, i było to dwa lata po rozpadzie Cream. Kiedy zaczynali wszyscy zwracali uwagę na ich włosy - kiedy kończyli, Lennon wyglądał jak jaskiniowiec i nikogo nie dziwił. Zaczynali od śmiesznych, żenująco niskich stawek - kiedy kończyli, business muzyczny był rozkręcony na całego. Zaczynali nosząc schludne garnitury (wcześniej co prawda nosili skóry, jak na rockersów przystało), kończyli w epoce hippisów, kiedy to na festiwalach najlepiej było w ogóle nie nosić ubrania. O używkach nie wspominam nawet. A wreszcie sama muzyka - no, cóż... Płyta jaka jest, każdy widzi. Zaczynali od płyty z infantylnymi piosenkami o miłości, r'n'rollami i "wypełniaczami", kończyli kiedy działali już King Crimson i Pink Floyd, a sami Beatlesi mieli na koncie Sierżanta Pieprza i All you need is love. I to wszystko tylko w siedem lat... Dla mnie jest bardzo fajne to,  wdarli się w świat muzyczny żeby go zmienić, otwierając pierwszą płytę dynamicznym I saw her standing there (utwór z zestawienia 100 najlepszych utworów gitarowych magazynu Rolling Stone)  i tym charakterystycznym McCartneyowym "One, two, three... FOUR!":


sobota, 2 marca 2013

Pierwsze pierwsze miejsce

Nie jestem pewien, nie mogę znaleźć potwierdzenia tej informacji, mam ją tylko w kalendarium autorstwa J. Tolaka zawartym w książce Magiczna podróż Beatlesów (M. Beszczyński, J. Menel), ale 1 marca singiel Please please me / Ask me why osiągnął 1. miejsce na liście przebojów New Musical Express. Więc na razie tylko singiel, to jeszcze nie beatlemania, ale już zawiało wielkim sukcesem. Może zacytuję co napisałem we wrześniu, relację jednej z ich fanek z klubu Cavern:
Bob Wooler wszedł na scenę z telegramem w ręku: "Mam dla Was wiadomość". Wyglądał okropnie, myśleliśmy, że stało się coś fatalnego. "Please Please Me" dotarła na pierwsze miejsce krajowej listy przebojów". Chłopaki znieruchomieli i spojrzeli na niego. Myśleli, że żartował - musiał żartować! Wielu ludzi, nieznających The Beatles, zaczęło wiwatować i bić brawa. Ale dziewczyny z trzech pierwszych rzędów zaczęły płakać. To była okropna noc. Wiedzieliśmy wtedy, że staną się sławni i odejdą...
Wykrakała.

poniedziałek, 25 lutego 2013

George Harrison (1)

Gdyby żył, kończyłby dziś 70 lat. A w zasadzie wczoraj, bo jak się wczoraj dowiedziałem, urodził się nie 25 lutego, a 24, kilkanaście minut przed północą, ale w dokumentach miał podawany 25 lutego. 
Nawiasem mówiąc, to daty urodzin Beatlesów łatwo mi było zapamiętać, bo wszystkie się wiążą z jakimiś datami z mojego życia: 25 lutego (1943, Harrison) to urodziny mojej siostry, 7 lipca (1940, Starr) to data ślubu moich rodziców (później też mojego ślubu), 9 października (1940, Lennon) to urodziny mojego bliskiego kumpla z lat młodzieńczych, i tylko do 18 czerwca (1942, McCartney) musiałem się przyzwyczaić, bo mi do niczego nie pasował. Gdyby ktoś nie wiedział, to 18 czerwca kilka lat później urodzili się legendarni bracia Kaczyńscy, którzy sławą przyćmili McCartneya, chociaż na razie tylko w Polsce.
George był w składzie niemal od samego początku, w 1958 roku wciągnął go jako swojego młodszego kolegę Paul. Miał wtedy 15 lat; jak później tłumaczył się Paul, z tego brało się ich traktowanie George'a jako dzieciaka, znali się przecież od wieku, kiedy rok różnicy to była poważna rzecz.
Na początku oczywiście wyraźnie odstawał od Lennona i McCartneya, ale talent musiał jednak jakiś mieć, skoro jest twórcą takich rzeczy jak While my guitar gently weeps czy Something. Po rozpadzie zeposłu wydał trzypłytowy album All things must pass, który został bardzo entuzjastycznie przyjęty. Pewnie sporo osób zna My sweet Lord, o który miał proces o plagiat, ale ja chciałbym wkleić mało znane, nastrojowe I'd have you anytime. Bardzo mi się podoba.



Niewiele osób wie, że działał jako producent filmowy, jego firma wyprodukowała m.in. Żywot Briana Monty Pythona.

Więcej pewnie będę pisał o Georgu przy innych okazjach, tutaj zakończę notkę o nim wykonaniem wspomnianego While my guitar gently weeps z koncertu poświęconego jego pamięci, z genialną solówką Claptona (który w ogóle grał też solówkę w wersji Beatlesów). To jest dla mnie właśnie to, o co chodzi w grze gitarze. 



Swoją drogą, to oni nie za bardzo kumają co śpiewają, czy co? W oryginalnym tekście jest 

"I look at you all see the love there that's sleeping
While my guitar gently weeps"
czyli 

"Patrzę na was wszystkich, widzę miłość, która jest w was uśpiona,
Podczas gdy moja gitara cicho łka,"
podczas gdy Clapton zaśpiewał "I look AND you all see the love...", czyli "Patrzę i wy wszyscy widzicie miłość, która...". Dziwne. Jeżeli się mylę, to niech mnie ktoś wyprowadzi z błędu.

wtorek, 19 lutego 2013

Tony Sheridan (*)

W zeszłym tygodniu zmarł Tony Sheridan. Nazwisko ludziom, którzy nie otarli się o historię The Beatles, pewnie nie mówi zbyt wiele. Zresztą mnie też nie, nie będę się tu stroił w piórka Bóg wie jakiego historyka rock & rolla :)
Tony Sheridan, rówieśnik Beatlesów (rok urodzenia 1940), był wykonawcą r'n'rollowym, jak to kiedyś przeczytałem "jednym z wielu naśladowców Presleya". W 1961 roku nagrał w Hamburgu płytę, na której akompaniował mu mało wtedy znany zespół klubowy, The Beatles (wtedy jeszcze, przypominam, w piątkę: na perkusji grał Pete Best, a na basie Stuart Sutcliffe). To właśnie o tę płytę ponoć zapytał Briana Epsteina w jego sklepie płytowym przypadkowy klient, w efekcie czego Epstein zainteresował się zespołem.
O płycie dużo nie napiszę, bo nie pamiętam jej za dobrze. Wpadła mi w ręce jeszcze w czasach licealnych jako Early Beatles, wtedy nawet myślałem że to oni śpiewają i nie mogłem skojarzyć który z nich. Z piosenek zapamiętałem chyba najlepiej takiego fajnego rock & rolla, Ya - ya:



W rzeczywistości śpiewali, a w zasadzie Lennon śpiewał, tylko jeden kawałek z płyty, standard Ain't she sweet. Oczywiście zaśpiewał rewelacyjnie:




Jeżeli kogoś interesuje ta płyta, to będzie musiał sobie poszukać sam :) W sumie, jak teraz myślę, może to być całkiem zgrabna płyta z muzyką lat 50-tych. Ciekawe też może być wsłuchanie się w tamto ich brzmienie; przecież kompletnie inna sekcja rytmiczna niż ta później wszystkim znana.

A a'propos Ain't she sweet, to wykonali go od niechcenia McCartney i Harrison na trawce przy akompaniamencie ukelele. Kiedyś podesłałem to koleżance, która - delikatnie rzecz ujmując - nie przepada za Beatlesami, ale za to ma kawałek słuchu, no i sama przyznała, że pod wrażeniem była ogromnym, bo nie dość że czyściutko, to bardzo fajnie zaśpiewali to na głosy, i te głosy tak dobrze do siebie pasowały. Wielkie mi odkrycie, że  Paul z Georgem umieli chórki robić... :-) To jest ta ich wersja. Polecam.





poniedziałek, 11 lutego 2013

Please please me - LP. Nagrywanie.

11 lutego o 10 rano Beatlesi weszli do studia, żeby nagrać swój pierwszy longplay. Po sukcesie (na razie jeszcze bez pierwszego miejsca) singla Please please me płytę zatytułowano tak samo. 
Całe nagrywanie trwało jeden dzień, do godziny 22-giej, nagrali ostatecznie trochę więcej materiału niż weszło na płytę (np. Hold me tight, które znalazło się na drugim LP). Skład Please please me, który każdy fan potrafi oczywiście wyrecytować będąc wyrwanym ze snu, wyglądał... A, o składzie może następnym razem, ponieważ płyta została wydana oczywiście jakiś czas później. W każdym razie mieszanka ich piosenek ze standardami; ot, zwykły materiał który tłukli od miesięcy podczas występów w klubach.
Nagrania z Please please me mają bardzo specyficzne, wczesne brzmienie, dla niektórych ulubione. Wyjątkowo na tej płycie brzmi głos Lennona, który miał lekką niedyspozycję głosową i ma fantastycznie zachrypnięty głos. Niestety (dla niego, dla nas stety) pod koniec sesji, późno wieczorem,, zadecydowano co będzie ostatnią piosenką nagrywaną tego dnia: Twist and shout. Grali to często na zakończenie występu, tutaj też chcieli właśnie tym zakończyć. Zebrali siły na ten elektryzujący kawałek, a John...
Ostatnia piosenka niemal mnie zabiła. Mój głos długo potem nie mógł dojść do siebie; za każdym razem gdy przełykałem to było jak papier ścierny. Zawsze się tego wstydziłem, ponieważ byłem w stanie zaśpiewać to lepiej niż wtedy, ale teraz już się tym nie przejmuję. W każdym razie słychać, że byłem rozszalałym gościem który robił wszystko co mógł.
Faktycznie, jak wspomina inżynier dźwięku, Lennon zażył kilka tabletek na gardło, przepłukał gardło mlekiem, i ruszyli do boju. Jak wyszło - każdy to wie. Swoją drogą to było naprawdę równiutkie pół wieku temu, niemal co do minuty.
To jest dla mnie coś niesamowitego, gdy porówna się to z dzisiejszymi komfortowymi warunkami nagrywania płyt (no, może dla tak nieznanych wykonawców jakimi wtedy byli Beatlesi niedużo się zmieniło, nie wiem). Jeden dzień, trzeba było wejść do opłaconego studia, nagrać swoje, i mamy to co mamy. Zdarty głos, skrzypiąca nienaoliwiona w którejś piosence stopa perkusji (już nie pamiętam w której, chyba w Anna; słychać to w słuchawkach), granie nieomal na żywo, bez cięć, sklejania, nakładek... Wszyscy w studiu wiedzieli, że byli świadkami powstania czegoś wyjątkowego; po zakończeniu nagrań The Beatles przyszli do pokoju kontrolnego żeby odsłuchać. Było już późno; jak wspomina Richard Langham, inżynier dźwięku (znów moje tłumaczenie, może niedoskonałe):
Sesje nigdy nie kończyły się później niż o 22.00. Ale oni po pierwszym odsłuchaniu chcieli wysłuchać jeszcze kilku kawałków. Zerknąłem na Normana, na zegarek, i mówię "Słuchaj, muszę być w pracy jutro o 9 rano. Jak się dostanę do domu?" Brian Epstein obiecał, że odwiezie mnie, jeśli odtworzymy taśmę jeszcze raz. Więc puściłem im to, a on odwiózł mnie do domu w Camden Town swoim małym Fordem Anglia.


Dobranoc.

niedziela, 10 lutego 2013

Jak to się u mnie zaczęło?


Trochę zaniedbałem tego bloga. Ostatni wpis jest z 7 października, z nagrania singla Love me do, a od tamtej pory się jednak coś działo. Na jesieni był ostatni wyjazd zespołu na koncerty do Hamburga (tzn. ostatni ich wyjazd jako nieznanej szerzej grupy), w grudniu trasa koncertowa po Wielkiej Brytanii, w styczniu wydanie singla Please please me / Ask me why... Obiecuję, że od teraz będę już bardziej na bieżąco (o ile w ogóle ktoś to czyta). W zamian napiszę, od czego zaczęła się u mnie fascynacja Beatlesami; co poniekąd też jest o czasie, ponieważ były to ferie zimowe.
A zaczęło się od... kradzieży  Prawdziwej. No cóż, może to mało wychowawcze, ale niestety, nie ucieknie się od przeszłości, każdy ma swoją mroczną stronę... :)
To był luty 1989 roku, byłem w I klasie LO, ferie zimowe, pojechaliśmy sobie z kumplami na wycieczkę do miasta obok. Zaszliśmy do sklepu RTV, koło jakiegoś magnetofonu walały się kasety (nagrane, "demo"). W tamtym czasie miałem komputer Atari, a jeżeli ktoś pamięta te czasy i sprzęt, to wie, że kaset magnetofonowych nigdy nie było za wiele; muzyki praktycznie nie słuchałem żadnej, jedynie czasem nagrywałem fragmenty Powtórki z rozrywki  (głównie Poszepszyńskich). Człowiek był głupi, chciał się popisać przed kumplami, no to ukradłem jedną kasetę. Ale zanim się skasuje trzeba zobaczyć co na niej jest, nie? Jacyś Beatlesi - phii, chała, jakaś archaiczna muzyka sprzed 25 lat. Na to jeden kolega (swoją drogą mój najlepszy kolega wtedy) - żebym nie wywalał, to fajna muzyka, on mi da jakąś inną kasetę. No dobra, co za różnica; trochę mnie tylko zaskoczyło, że taki dziwak z niego, no bo słuchać takich smętów... Zapomniałem o tamtej kasecie... do czasu. 
(Pamiętam też dobrze jeden wieczór z tych ferii, bo gdy 3 czy 4 miesiące później byłem już zadurzony w muzyce The Beatles, to przypomniałem sobie taką scenę, że puścili wtedy (tzn. w ferie) jednego wieczoru polski film Yesterday. Mało mnie wtedy oczywiście z niego interesowało, ale oglądało się wtedy co było, więc obejrzałem. Pamiętam, że pod koniec filmu wgrywałem na Atari gierkę (nawet pamiętam co: Action biker), nocował u mnie brat cioteczny i przygotowywaliśmy się do grania w piżamach, a z TV leciało Love me do. A potem Yesterday. Tak jak napisałem, nie zwróciłem wtedy na to większej uwagi, ale potem mi się przypomniała ta scena i do dziś ją pamiętam, jako jedno z nielicznych wspomnień, w których wiedziałem co to było The Beatles, ale nie interesowało mnie to kompletnie, chociaż ten dźwięk harmonijki z Love me do właśnie wtedy wżarł mi się w zwoje).
Ze dwa miesiące później siedzieliśmy z tym kolegą, który wziął ode mnie kasetę w samochodzie jego ojca, czekaliśmy na niego, padał deszcz, kwietniowe przedpołudnie... Z kradzionej kasety leciało Yesterday. Coś poczułem. Poprosiłem żeby puścił jeszcze raz. Potem jeszcze raz. I jeszcze... No i poszło z górki. 
A potem inny kolega nagrał mi składanki 1962-1966 i Love Songs - bardzo, bardzo sentymentalnie kojarzy mi się właśnie z początkiem LO, czyli z najlepszymi czasami. A potem powoli zbiór się powiększał; powoli, bo wtedy o muzykę nie było tak prosto jak dziś. Następne były... Nie pamiętam co. Chyba With the Beatles i For Sale. Na pewno na przełomie 1989 i 1990 były White Album i Abbey Road (które mi się wtedy średnio podobały) - pamiętam że puszczałem Come Together na imprezie na ostatki w II klasie. No a potem - III klasa - Sergeant Pepper, oraz katowanie u panny Let It Be i White Album - do dziś się cofam w czasie słuchając tego; zresztą cofam się w czasie słuchając wszystkiego co nagrali Beatlesi, tyle że w inne miejsca z przeszłości trafiam.
A w jakie konkretnie miejsca, to już opiszę w przyszłości.


P.S. Gdyby czytał to ktoś ze sklepu RTV, w którym w 1989 roku zginęła jedna kaseta, i teraz chciał przed sądem odzyskać ją lub odszkodowanie, to uprzedzam że się ośmieszy, bo sprawa się przedawniła.