Podobno 14 kwietnia (tak podaje ta strona) Beatlesi po raz pierwszy spotkali zespół Rolling Stones. Piszę "podobno", ponieważ Daniel Wyszogrodzki w swojej książce Satysfakcja podaje datę 21 kwietnia. Ale że 20 kwietnia będę zajęty, to uznam że to było 14 i zrobię wpis dzisiaj. Pozwolę sobie zacytować spory fragment tej książki.
Stonesi mieszkali wtedy razem w wynajmowanym mieszkaniu w miejscu, które nazywało się Edith Grove. Mick, Keith i Brian spali razem w jednym łóżku, żeby się razem trochę ogrzać, bo było tam tak zimno. Reszta mieszkania to też był niezły syf:
Melanż zapachów przechodził ludzkie pojęcie. Lodówka żyła od dawna własnym życiem - najodważniejsi nie ryzykowali jej otwierania. Kiedy ktoś mówił chłopcom, że mają za dużo niepozmywanych naczyń, wyrzucali je po prostu przez okno. (...) spędzali sporo czasu na rozlepianiu afiszy. Resztki kleju, jaki im po tym pozostawały, wyrzucane były do wanny. Tak jak i resztki jedzenia, papier toaletowy, pety i brudne skarpetki. Istniała realna groźba, że zawartość wanny wyprze chłopców z ich lokalu. Gomelsky (Giorgrio Gomelsky - menadżer Stonesów) dawał słowo skauta, że widział, jak w łazience rosły drzewa.
I dalej:
Kiedy (Giorgio) dowiedział się, że w pobliskim Twickenham rejestrowany będzie popularny program telewizyjny Thank Your Lucky Stars, w którym mają wystąpić The Beatles, Natychmiast skontaktował się z Wielką Czwórką. Co prawda Wielka Czwórka nie była jeszcze Wielką Czwórką, ale właśnie miała swóuj pierwszy przebój na szczycie list - było to Please please me - i Beatlesów zaczynała już otaczać aura przeczuwanej sensacji. Gomelsky zapraszał do Richmond, zachęcał, namawiał, aż w końcu John, Paul, George i Ringo obiecali, że wpadną.
Był 21 kwietnia, niedziela - w Crawdaddy dzień Stonesów. (...) Giorgio szykował niespodziankę. Chłopcy przyjechali po popołudniowym występie w Studio 51, była szósta wieczorem. Sprawdzili dźwięk, wypili parę piw, zjedli po kanapce. Dopiero wtedy im powiedział. Nie chcieli wierzyć. Brian (szeptem): "Cooo? Beatlesi? Żartujesz! O kurrr....." Droga z Twickenham do Londynu prowadzi przez Richmond. Stonesi zaczęli liczyć minuty. Odegrali swoje pierwsze wejście. Nic. "Nie przyjechali, nie przyjechali" - lamentował Brian. Jemu najbardziej zależało. Desperacko chciał się wedrzeć do wielkiego świata. Wierzył, że Beatlesi właśnie przekraczają próg.
Doczekał się. John, Paul, George i Ringo razem wzięci okazali się łatwiejsi w kontakcie niż każdy ze Stonesów osobno. Beatlesi zostali do końca występu i przysłuchiwali się z uznaniem. Sami nie wiedzieli kiedy znaleźli się razem w Edith Grove, rozmowa przeciągnęła się do świtu. Ani unikalne płyty Jimmy Reeda, ani biocenoza wanny nie zrobiły na nich większego wrażenia. Za to Brian i Mick słuchali zafascynowani. Ekstatyczny entuzjazm widowni, rozhisteryzowane nastolatki, grupy fanów próbujących przynajmniej dotknąć idola. Dziewczęta gotowe na wszystko, na absolutnie wszystko. Otwierały im się oczy. Czyś nie o to, tak naprawdę, od początku chodfziło? Magia gwiazdorstwa owładnęła nimi na podobieństwo narkotyku.
Beatlesi w odpowiedzi na miłe przyjęcie zaprosili Stonesów na swój pierwszy, niezwykle prestiżowy, koncert w londyńskim Royal Albert Hall. Zgodnie z oczekiwaniami odnieśli ogromny sukces. Kiedy Giorgio i jego chłopcy wychodzili tylnymi drzwiami taszcząc trochę swojego sprzętu, grupa dziewcząt rzuciła się na Briana, biorąc go za jednego z Beatlesów. Nie wyprowadził ich z błędu. Odprowadzając Gomelsky'ego do jego pobliskiego mieszkania powiedział "Giorgio, tego właśnie pragnę".
A tak wspominał później te pierwsze miesiące znajomości Lennon:
To był wspaniały okres. Byliśmy wtedy jak Królowie Dżungli i byliśmy bardzo blisko ze Stonesami. Nie wiem jak inni, ale ja spędzałem mnóstwo czasu z Brianem i Mickiem. Uwielbiałem ich. Doceniałem ich, kiedy zobaczyłem ich po raz pierwszy w czort wie jakim miejscu, z którego są - w Richmond. Spędzałem mnóstwo czasu z nimi i to było wspaniałe. Mieliśmy zwyczaj jeżdżenia po L:ondynie samochodami, spotykania się między sobą, i rozmawiania o muzyce z Animalsami i Erikiem (Burdonem) i nie wiem kim tam jeszcze. Rzeczywiście był to dobry czas, rozgłos, sława. Ale nie tłoczono się wokół nas. Było zupełnie jak w męskim klubie dla palaczy - po prostu bardzo dobre widowisko.
Mówi co prawda jeszcze, jak to tylko oni słuchali czarnego rock'n'rolla i nikt poza nimi, nawet w Ameryce, ale ponieważ albo przesadza, albo ja nie rozumiem o co mu chodzi, to nie chce mi się za bardzo w to wierzyć (na przykład: Bo zauważcie: to myśmy przekopywali się przez czarną muzykę, a tam nawet czarni wyśmiewali się z takich ludzi jak Chuck Berry i bluesmani), więc nie będę już tego przepisywał. I tak już się sporo naklepałem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz