czwartek, 27 czerwca 2013

She loves you

27 czerwca John i Paul dokończyli piosenkę She loves you. Zaczęli ją pisać w pokoju hotelowym dzień wcześniej, skończyli w domu Paula (ponoć inspiracją do tego, że podczas trasy w hotelu można pisać piosenki było tournee z Orbisonem, tam go podpatrzyli jak to robił, ale nie chce mi się w to wierzyć. Pisali piosenki już od kilku lat, więc chyba wpadli wcześniej na pomysł, że można to robić i w hotelu). Po napisaniu zaprezentowali ją panu Jimowi McCartneyowi, czyli ojcu Paula, ale on ją trochę skrytykował. Nie podobało mu się zbyt amerykańskie "yeah yeah yeah", chciał żeby zamienili to na "normalne" "yes yes yes". Na szczęście tego nie zrobili, bo nie wyobrażam sobie She loves you z "yes yes yes". Ten refren stał później ich hymnem, symbolem, największym hiciorem, rekordową sprzedażą singla, i dosłownie eksplozją beatlemanii. Nawet słowo "eksplozja" jest tu zbyt słabe, bo o ile ich popularność urosła w tempie błyskawicznym, to po wydaniu She loves you wybuchło niemal zbiorowe szaleństwo.
Samą piosenkę wszyscy znają, a ponieważ na razie jest napisana, nie wydana, więc nie będę na razie wklejał żadnego klipu. Natomiast teraz jest dobry moment żeby wspomnieć, że są w niej dwie ciekawe rzeczy: po pierwsze zamiana prostego schematu relacji "ja-ty" czy "ja-ona", jaki był we wszystkich tych ich pierwszych dość głupiutkich piosenkach na "ona cię kocha"; niby nic, no ale od czegoś trzeba zacząć przełamywanie schematów. Druga rzecz to akord kończący piosenkę. Tak jak we From me to you (której to wydanie przegapiłem na blogu) w refrenie, jak wspominał później McCartney, zagrali po raz pierwszy coś nowego (takie charakterystyczne przejście w refrenie z akordu C-dur nagle w G-moll przy słowach "I got arms that long to hold you..." - ten Gm jest nie z tej tonacji), tak na końcu She loves you jest akord tzw. szóstkowy, czy też sekstowy, taki bardziej "jazzowy" (no powiedzmy). Jak później wspominał George Martin, byli tym mocno podekscytowani: "Wspaniały akord! Nikt wcześniej tak tego nie zrobił!" - oczywiście wiedziałem, że to nie do końca prawda.
Dopiero teraz, podczas pisania tego bloga, widzę, jak ta ich ewolucja postępowała. To były takie kamyczki rozpoczynające lawinę, to przejście od takiego "ja-ty" przez "ona cię kocha" do Eleanor Rigby, A day in the life czy Across the universe, od "odkrycia" akordu H7 (to jest inna, dużo starsza historia), przez to C-Gm we From me to you, G6 w She loves you, potem jakieś instrumenty hinduskie, eksperymenty brzmieniowe, aż do całego Sierżanta Peppera i przewrócenia świata muzycznego do góry nogami. Tak, teraz znów trochę nabrałem ochoty na dalsze prowadzenie bloga, bo już trochę w niego zaczynam wątpić, oglądalność jest praktycznie żadna. No trudno, teraz to już chyba będę to klepał nawet dla siebie.

niedziela, 23 czerwca 2013

Koncert Paula w Warszawie

Wczoraj (ale naprawdę wczoraj, a nie 22.06.1963) o tej godzinie zaczynał się koncert Paula McCartneya na Stadionie Narodowym w Warszawie. Byłem na nim z córką, która akurat miała urodziny, więc był to dla niej prezent urodzinowy (o koncercie dowiedziała się dopiero dzień wcześniej, gdy dostała na urodziny bilety).
No, cóż. Samego koncertu opisywał nie będę, ponieważ można znaleźć mnóstwo relacji, jaki to był rewelacyjny. To prawda. Napiszę tylko, że dzisiejszy dzień jest dla mnie strasznie dołujący, ponieważ te 3 godziny były dla mnie wyrwane z życiorysu, byłem przeniesiony do innego świata, a teraz trzeba wrócić z powrotem do tego szarego świata. Ja wiem, że on nie jest szary, ale po wczorajszym widowisku wszystko wydaje się szare i nudne. Ano, niestety. Uczucie minie, ale ten smutek, że na takim koncercie (z legendą tego formatu i z taką oprawą, no i że to postać, której w jakimś sensie jestem fanem od ćwierćwiecza) byłem po raz pierwszy i ostatni w życiu, raczej nie minie. No, cóż...

wtorek, 18 czerwca 2013

21-wsze urodziny Paula

Nic takiego, impreza jak to impreza (taka sporawa, z występem zaprzyjaźnionego zespołu), w pewnym momencie ciutkę wymknęła się spod kontroli. Bo oto Bob Wooler, DJ z klubu Cavern, ale jeszcze ich stary znajomy z czasów Hamburga, który od początku zawsze w nich wierzył i czuł, że będą wielcy, powiedział na głos o plotkach, o których szeptano za plecami Johna, tzn. o jego wyjeździe do Hiszpanii z Brianem (nic więcej nie napiszę, bo może się kiedyś spotkam w Niebie z Johnem). No i tak się skończyła ich znajomość, bo Lennon go pobił, między innymi łamiąc mu  trzy żebra. To tyle.


niedziela, 9 czerwca 2013

18 maja - 9 czerwca - tournee z Royem Orbisonem

Trzecie tournee Beatelsów po Wielkiej Brytanni. Oprócz Orbisona występowali też Gerry and the Pacemakers, David Macbeth, Louise Cordet, Tony Marsh, Terry Young Six, Erkey Grant and Ian Crawford. Ten pierwszy zespół to zespół podobny do TB, znajomi jeszcze z Hamburga, pozostałych nie znam.
Oczywiście największą gwiazdą był Roy Orbison. Był jednym z ich idoli, obdarzony wspaniałym głosem, aczkolwiek dużo mniejszą charyzmą; to przecież w stylu Roya Orbisona napisane było pierwotnie Please please me, ale George Martin zaproponował zmianę tempa i aranżację. (Swoją drogą nie wyobrażam sobie jak to brzmiało oryginalnie, nie ma nagrania, jedynie Paul McCartney kiedyś coś tam z grubsza w wywiadzie zanucił).
Cytat z książki Rossa Bensona "McCartney - poza mitem", który - moim zdaniem - fajnie oddaje tamtą atmosferę:
Beatlesi poświęcili wszystko: rodzinę, przyjaciół, życie towarzyskie, rodziny, dzieci - to wszystko schodziło na dalszy plan, jak gdyby chcieli ze wszystkich sił zadowolić świat, który coraz bardziej wpadał w szpony beatlesowskiego szaleństwa. Ten rok, 1963, który rozpoczął się całkiem spokojnie, miał się skończyć pozostawiając ich w oszołomieniu tym chaosem, jaki rozpętał się wokół nich tak nagle. To był dopiero początek, ale nie było już przed tym ucieczki. Epstein, zdecydowany za wszelką cenę utrzymać ich w rytmie i skłonić do pracy, organizował już występy zespołu na wiele kolejnych miesięcy. 
Po turnee z Helen Shapiro wyruszyli w objazd z Tommy Roe, którego jedynym przebojem była płyta "Sheila", a potem z innym Amerykaninem, także twórcą jednego przeboju (...). Początkowo to oni mieli być grupą towarzyszącą, ale aplauz zgotowany im przez widownię na całej trasie szybko odwrócił role. Podobnie było zresztą w czasie tournee z Royem Orbisonem, który, w przeciwieństwie do tamtych dwóch, był prawdziwą gwiazdą.

A sama trasa? No cóż, nie byli jeszcze celebrytami, więc wyglądało to tak (garść luźnych cytatów różnych członków zespołu):
"Za każdym razem kiedy ten kawałek piął się w górę,  mieliśmy uroczysty obiad. Jeśli się prześledzi Beatlesów z ich pierwszych 18 miesięcy, to widać że stają się coraz szersi, bo zjadali wszystkie te dania. To wtedy odkryłem wędzonego łososia. Wcześniej znałem tylko puszkowanego, do 22 roku życia!"
"Nigdzie się nie zatrzymywaliśmy. Jeśli byliśmy w czwartek w Elgin a potrzebowaliśmy być w Portsmouth w piątek, to po prostu jechaliśmy."
"Nie wiedzieliśmy, jak zatrzymać ten autokar (to był van, a nie żaden autokar. A Orbison to nie Orbis). Prowadził Neil,  było tam jedno siedzenie dla pasażera, a trzej z nas siedzieli z tyłu na ławce  -  zmienialiśmy się."
"Siedzieliśmy na tej ławce, która była dość nędzna. Jeździliśmy wszędzie tym autokarem. Spaliśmy na wzmacniaczach."
"Pamiętam, jeden moment, na autostradzie. Przednia szyba została wybita przez kamień. Wtedy Mal kapeluszem przełożonym na lewą stronę  wybił resztę szyby i dalej prowadził. To była zima i było mroźnie i mglisto. Musieliśmy wciąż uważać na krawężnik, całą drogę do Liverpoolu, 200 mil. Byliśmy bardzo, bardzo zmarznięci. Pamiętam, co zrobiliśmy: położyliśmy się jeden na drugim, z butelką whisky. Kiedy ten na górze był tak zmarznięty, że wdawała się hipotermia, to była jego kolej, żeby przejść na spód. I tak ogrzewaliśmy się nawzajem pociągając whisky. To był tak charakterystyczny obraz... Ludzie myślą:  sława ..., i że jest olśniewająco, a tu my zamarzający, leżący dosłownie jeden na drugim."
"O tak, byliśmy bardzo blisko siebie. Jedną rzecz można o nas powiedzieć - byliśmy naprawdę blisko jako przyjaciele. Mogliśmy się sprzeczać między sobą, ale byliśmy bardzo blisko."


Ja bardzo lubię ten okres ich kariery, ten klimat narastającej sławy i coraz większe przeboje i szaleństwo wokół nich. Jest fajny bo jest taki dość tajemniczy, później kamery i fotoreporterzy śledzili każdy ich krok, więc wszystko jest lepiej udokumentowane, a tu - takie czyste, najpierwsze przecieranie szlaku. I też odkrywanie tego kawałka ich historii jest podobne do badania prawdziwej historii - strzępy informacji ze wzmianek w prasie, lokalnych archiwów, wspomnień świadków...

P.S. Piszę to pod datą 9 czerwca (wstecz), a jeszcze bardziej wstecz umieszczam wpis z 18 maja, bo coś przegapiłem. Więc żeby nikt nie przegapił wpisu - Paul spotyka...